W programie Puls natrafiam czasem na rozmowy pewnego zakonnika z różnymi osobami.
Rozmowy dotyczą wiary, jej braku, nadziei, sensu życia, sposobów na życie, prawdy, kłamstwa, rzeczy ważnych i mniej ważnych. Wszystko oczywiście dotyka w jakiś sposób Boga.
Gośćmi prowadzącego są osoby znane z mediów oraz tzw. zwyczajni ludzie, którzy chwilami sprawiają wrażenie wręcz zabranych z ulicy. Każdy z nich opowiada swoją historię.
W zależności od nastawienia gościa, jego ufności, podejrzliwości, zasobu słów, ochoty, wypowiedź przypomina monolog z krótkimi wstawkami podsumowującymi zakonnika, bądź żywy, interesujący dialog. Prowadzący nie jest wścibski, nie ciągnie za język na siłę, stara się zrozumieć motywy postępowania i ewentualnie, w delikatny sposób, narzucić swoje zdanie bohaterowi programu.
I co ważne, rozmawiający siedzą naprzeciw siebie i patrzą sobie głęboko w oczy. I właśnie na twarzy i oczach skupiona jest kamera.
Ostatnio zakonnik rozmawiał z niepozorną kobietą w szarej, długiej spódnicy, opinającej nieco nadmierne uda. Miała krótko przystrzyżone włosy i iskierki w oczach.
Opowiadała o swoim życiu przed nawróceniem. O aborcji, przypadkowych związkach, o urodzeniu córki, o ciemnej – w sensie wiary – codzienności. A potem o znaku, który otrzymała w czasie pielgrzymki, na jaką pojechała wbrew swym potrzebom, za namową córki.
Znak był głosem i wizją.
Poczuła mękę piekła, a jednocześnie niewypowiedziane szczęście czekające w raju. Przestraszyła się i zrozumiała, że musi zmienić swoje życie. Zrobiła to.
Jest wypełniona wiarą. Jest szczęśliwa. Jest pełna nadziei.
Tak mało wiary we mnie.